Bach studiował Corellego, Vivaldiego, organowych mistrzów niemieckich, ale nie znał dzieł Monteverdiego, największego spośród tych, co byli przed nim. Nie mógł: żyło się wtedy tylko muzyką współczesną, było nie do wyobrażenia, aby słuchać staroci sprzed stu lat. Haydn liznął trochę dawnej muzyki w wiedeńskim domu barona van Swietena, wątpliwe jednak, czy grano tam Koncerty Brandenburskie, najciekawsze spośród dzieł napisanych przed nim na orkiestrę. Mozarta widziano, jak się zachwyca partyturą Bachowskiego motetu – [wiemy,] że nie słyszał nigdy Mszy h-moll. Beethoven znał „Das WohltemperierteKlavier”, wielbił Händla – czy miał pojęcie o renesansowych madrygałach, wolno wątpić.*
To fragment artykułu Piotra Wierzbickiego o muzyce. I nie chciałbym, żeby ktokolwiek uznał tę blotkę za próbę dorównania w kwestiach muzycznych temu autorowi. To raczej głośne rozmyślania profana. Latem ludność zajmuje się wyłapywaniem pogody między niepogodami nieustannymi, więc przy minimalnej frekwencji na blogu może ujdzie mi to na sucho.
No to przystępuję do rozmyślań: na zdrowy rozum to oczywiste, ale zawsze mnie zaskakuje, że dzisiaj przeciętny słuchacz muzyki(poważnej) zna i słyszał więcej utworów niż Jan Sebastian Bach. Takie stwierdzenie skłania mnie do tego, by próbować wyobrazić sobie, jaki był horyzont muzyczny słuchacza i wykonawcy w wiekach dawniejszych.
Bo, zastanówmy się, na jakim poziomie wykonań muzyki mógł słuchać odbiorca w epoce baroku? Na pewno, jeśli miał szczęście, mógł słuchać nieziemsko pięknych głosów kastratów. Podobno z nut wynika, że musieli sporo umieć. Ale ilu takich wykonawców było? Kilku? Kilkunastu? Przez cały wiek!
Z iloma innymi wykonawcami mógł skonfrontować swoją sztukę wykonawczą przeciętny wiolonczelista z epoki Bacha? Logicznie wnioskując,wydaje mi się, że dzisiaj każde, nawet tylko poprawne, wykonanie sonat wiolonczelowych Bacha sięga szczytów dostępnych ongiś tylko jednostkom. Kiedyś,siłą rzeczy, punktem odniesienia dla wykonawcy byli grajkowie z najbliższejokolicy, ewentualnie ze stolicy, gdy zrobił karierę. Dzisiaj każdy, nawet debiutujący, wykonawca staje od razu w szranki konkurencji światowej rozciągniętej w czasie i przestrzeni. To – nadal dedukuję – skutkuje tym, że biorąc dowolną płytę z nagraniem „Czterech pór roku” obcujemy z arcydziełem w blasku, jaki nie był dostępny uszom współczesnych Vivaldiemu.
A teraz pomyślmy, ile takich nagrań, lepszych niż to, co słyszeli kiedykolwiek ludzie baroku, zasłużyło na pogardliwe recenzje krytyków.Żyjemy, jak sądzę, w epoce wykonań doskonałych. Tyle że doskonałych mniej lub bardziej, a mniej znaczy za mało.
Mamy dobrze, choć z drugiej polepsza się na gorsze. Gdy chodzi o płyty z muzyką poważną, Polska jest w Europie B (a może i C). Nagrania wielu wykonawców mają premiery nawet kilka miesięcy po tym, jak pojawiają się na półkach w Niemczech czy Francji. A i to nie znaczy, że po tzw. premierze(czyli dacie pojawienia się w handlu) są dostępne. „Opium” Philippe’a Jaroussky’ego (jego „Carestini” stał się we Francji złotą płytą, nie mówię więc o zapoznanym wykonawcy niszowym) miało polską premierę wiele tygodni po francuskiej, a i to teoretycznie – płytę zamówioną 2 dni przed „premierą”otrzymałem po półtoramiesięcznym oczekiwaniu. I to staje się regułą: proszę spojrzeć na terminy dostaw płyt z muzyką poważną w Merlinie – zazwyczaj opatrzone są magiczną inskrypcją „towar trudno dostępny, do 40 dni”. Oczywiście, można kupić za granicą, np. w brytyjskim Amazonie – wysłana z magazynu w Niemczech płyta dotrze szybciej, niż zamówiona w Merlinie, ale niestety koszty wysyłki koszmarne.
Ale zaraz, o czym to ja miałem pisać blotkę? Jednak o tym,że jako słuchacze mamy dobrze i jeszcze lepiej niż ongiś. I tylko żebyśmy z tego chcieli korzystać – oceany muzyki czekają, a dystrybutorzy muzyki pilnują,byśmy nie dostali zbyt wiele naraz.
———–
*Piotr Wierzbicki: Kolejka na Everest. Gazeta Wyborcza 2009 nr 155 s. 29
** Okładka płyty Mścisława Rostropowicza (Bach:Cello-Suiten) z rysunkiem Salvadora Dalego.