Pamiętam, nikogo nie ma w domu, jestem jedynakiem, na stole leży cukierek. Chodzę dookoła, oglądam, nawet biorę do ręki, ale nie wezmę, bo nie napisane, że dla mnie – trzeba czekać na specjalne zezwolenie.
Potem, pamiętam, jestem dorosły, ale bez przesady – zbieramy się z kumplem stawiać siatki. Wpada zziajany Władek.
– Postawcie, chłopaki, dziesięć moich – mówi – potrzebuję na gwałt skrzynkę flądry. Nie opłaca się jechać swoją łódką po takie głupstwo.
– Co za to będzie, Władziu?
– A co chcecie?
– A tego dorsza, co w twoje wpadnie. Twoja flądra – nasz dorsz.
– Nie ma sprawy.
Jak nie, to nie – postawiliśmy. Na drugi dzień jedziemy zbierać. Tak wyszło, że najpierw żeśmy zbierali swoje. Dorsza – na lekarstwo, flądry – od metra, ale cholera na płask kosztuje grosze,a my jesteśmy potrzebujące, że choć się powieś. Dojeżdżamy do Władka siatek. Ażeby cię! Cud na jeziorze Galilejskim: dorsz na dorszu, ręki nie ma gdzie wsadzić przy wyciąganiu. Ciągamy, ciągamy, ale patrzymy, że nam miny rzedną. Nie wytrzymałem – wyraziłem głośno to, co myślałem po cichu:
– Ty, a jak Władziu zobaczy, ile dowaliło tego dorsza i z wrażenia zapomni, jak żeśmy się umawiali?
– Cały czas o tym myślę. Da z łaski po dwie sztuki i żegnaj, marynarzu.
– To właśnie mnie niepokoi – mówię. – Człowiek bardzo zmienną istotą jest.
– A jeszcze – Władziu.
– No właśnie: Władziu.
Ciągnie kumpel, nie prosi, żeby przypalić fajkę i wsadzić mu do gęby, czyli ma większy ciężar. Widać i po tym, że czoło niespotykanie pomarszczone.
– Ty – mówi – nie wiem, czy się ze mną zgodzisz – ja bym na wszelki wypadek przerzucił trochę jego dorszy do naszych.
– Co bym się miał nie zgodzić – też o tym myślę.
Fala na morzu była martwa, niekoniecznie musiało się stać przy sterze. Zacząłem kraść dorsze z Władkowych siatek – w końcu nie mają napisane na czole skąd pochodzą. Co ukradnę – coraz bardziej się wściekam, że Władziu może się okazać taka świnia. A kumpel jeszcze sobie przypomniał, że kiedyś się pobił, znaczy – Władek, z własnym bratem o jednego gównianego łososia. Po takim czymś byłem już całkiem pewny, że Władek jest świnia – kradłem jak w transie.
Z Władka siatek wyszła skrzynka flądry i trzy – dorsza. Z tym że jedna od razu była przeze mnie zarekwirowana, a w dalszym ciągu byliśmy zainteresowani co się stanie z resztą.
Zjeżdżamy na przystań. Jesteśmy przed dalbą – Władziu już wrzeszczy:
– Jak tam flądra?
Nie odwrzaskujemy, bo po co przekrzykiwać silnik, dojedziemy – sam zobaczysz, oszuście. Wyciągamy się na brzeg. Jeszcze jesteśmy trochę w wodzie – Władziu już wtyka nosa.
– Tak tam flądra – mówimy – że jakbyś zgadł: jest skrzynka. Ale dorsza też masz niewąsko – ze sto kilo.
Władziu zbladł.
– To mnie nie interesuje – mówi twardo – dorsz jest wasz.
Charakter – co tu gadać.
– Tak?
Udajemy, że się dziwimy, ale faktycznie się dziwimy.
– No a jak? Chyba była umowa.
– Władziu, chcesz, to weź od nas jeszcze skrzynkę flądry.
– Na kiego grzyba mi wasza skrzynka, potrzebuję tylko jedną.
– To bierz, już masz powyciągane.
– Złote chłopaki – jakbyście wiedzieli, że się spieszę. Schowajcie moje siatki do siebie, jutro postawię piwo.
Wrzucił skrzynkę do skarpety, zatrąbił na pożegnanie, pojechał.
A my z kumplem do dziś nie bardzo możemy na siebie patrzeć. Znaczy, on – na mnie, ja – na niego.*
Nie da się ukryć: miałem wrzucić na blog jednego dorszyka, skończyło się na tym, że ląduje tu cała skrzynka. Co wybiorę jakiś cytat, co przytnę, co wytnę, to coś nie tak, i ochoczo rozpocząwszy cytowanie, wracam do punktu wyjścia, czyli całości. Ostatecznie powściągnąłem się też z komentowaniem tekstu, uprzednio odrzuciwszy sobie kilka komentarzy, które zbyt flądrę przypominały.
Pocieszam się, że powyższa lektura – fragmentu, który jednocześnie całością jest – powinna sprawić przyjemność czytaczom, a to przecież się liczy. Zwłaszcza że tego typu okazje nie trafiają się często. I tu pora wspomnieć o autorze powyższego. Jerzy Pieczul, bo o niego chodzi, stwierdza: „piszę z prędkością jednostronicowego tekstu na 300 roboczogodzin, ale się po latach trochę uzbierało. Jak Bozia kaszubska pozwoli żyć do, dajmy na to, stu czterdziestu, może zdążę napisać coś trzeciego”.
I co, udajemy, że się dziwimy, ale faktycznie się dziwimy?
———–
*Jerzy Pieczul: Jaką istotą człowiek jest. – Rozdział 66. w nie publikowanym zbiorze próz. Z komputeropisu Autora.
Poprzednia czytanka związana z tym autorem jest tutaj >>>>