Ze wszystkich nowych przedmiotów najcudowniejszy i najbardziej niepokojący był „telefon komórkowy”. […] Uważano za dziwaczne, że ludzie samotnie idący ulicą mówią głośno do słuchawki przy uchu. Za pierwszym razem, gdy dzwonek zaterkotał w torebce, a było się, dajmy na to, w wagonie kolejki podmiejskiej albo przy kasie w supermarkecie, wzdrygało się i gorączkowo szukało przycisku OK z czymś w rodzaju wstydu, poczucia niezręczności, gdyż nasze ciało znalazło się nagle w centrum uwagi innych słyszących: „Halo, tak” i słowa, które nie były przeznaczone dla nich. Tak samo, gdy rozlegał się obok nas głos nieznajomego odpowiadającego na połączenie, irytowało nas, że stajemy się więźniami czyjejś egzystencji, która lekceważy naszą, narzucając nam błahość swojej codzienności, banalność trosk i pragnień przedtem zamkniętych w kabinie telefonicznej lub mieszkaniu.*
Minęły lata. I co? I zostaliśmy wszyscy więźniami cudzych codzienności? Z wzajemnością, bo to działa w obie strony. Wie każdy, kto w czasie pandemii w różnych miejscach odbierał telefon od lekarza z teleporadą. I błahy, stojąc w kolejce do kasy, narzucał błahość pośród błahości.
*Annie Ernaux: Lata / przełożyli Krzysztof Jarosz i Magdalena Budzińska. Wydawnictwo Czarne, 2022. S.193-194.
Temat pojawiał się u mnie już dwukrotnie – tu >>> i tu>>>